A miało nie być dzienników popandemicznych! I nie ma, bo Lipiec Biry to nie dramaturgiczne sprawozdanie z czasów tej-a-nie-innej zarazy (choć nie byłoby tego tekstu bez jej nicującego wpływu). Lipiec to przede wszystkim raport z czasu wycierania się świata i języka. Raport bezpatetyczny, bo, jak wiemy, świat "chochołowych ludzi"nie kończy się spektakularną sekwencją wybuchów, lecz matowością powtórzeń: bezwładem słów, ociężałością myśli, monosylabą,anomią. I nie wiadomo, czy to świat szybciej się kończy, czy tomy wyprzedzamy go w tempie zwijania (się). Jedno jest jasne: każde zaklinanie kończy się tu jeszcze większym odczarowaniem, także polskiej formy. I nic się z tego nie urodzi, chyba że spiczaste jajo, jak w Indyku Mrożka. Z tą różnicą, iż rzecz Biry nie dzieje się w romantyzmie. Dzieje się we współczesności, czyli w nie-miejscu zjadającym wszystkie miejsca po kolei.
Eliza Kącka
